Żeglarz jachtowy na Zegrzu: Blondynka na jachcie, czyli moje pierwsze kroki na kursie żeglarskim
Gdyby ktoś kilka lat temu powiedział mi, że będę w październiku pływać żaglówką na Zalewie Zegrzyńskim, roześmiałabym się i kazałabym mu się stuknąć w głowę. A jednak! Wszystkie weekendy października 2016 (nieważne czy w słonecznej pięknej, tzw. złotej pogodzie czy w mroźne jesienne popołudnie) dzielnie ostrzyłam, odpadałam i buchtowałam liny.
Co mnie do tego skłoniło? Sama nie wiem. Zdarzyło mi się kilkukrotnie być na żaglówce, ale zawsze raczej na chwilę, w roli załoganta, popijając piwo i martwiąc się bardziej o to czy mamy chipsy na pokładzie, niż o to czy stoimy na cumie czy szpringu. Patrzyłam na tych wszystkich żeglarzy i myślałam „to nie dla mnie”. Teraz tak się zastanawiam, w jakim ja wielkim błędzie tkwiłam! Pomysł na kurs żeglarski wpadł mi do głowy w zeszłym roku, jak zasiane ziarno powoli kiełkował. W wolnej chwili sprawdziłam w internecie kilka szkół żeglarstwa, ale na zapisanie się na kurs nie mogłam się zdecydować. Nad czym się wahałam? Myślałam o tym, że kurs trwa aż 5 tygodni, a na jachcie będę z instruktorem i załogą, która może się okazać kompletnym niewypałem – sama nie wiem jakich ludzi oczekiwałam, ale założyłam w głowie tę najgorszą opcje – instruktor typowy a’la wędkarz, załoga nudziarzy, którzy zamiast na imprezę jadą na żagle.
Znajomy, który swoje dziecko wysłał na półkolonie żeglarskie Sztormiaki nad Zegrzem powiedział mi o Sztorm Grupie – sam był pozytywnie zaskoczony ile nauczyli jego 7-letniego syna i jak miło wspominają tę naukę, więc stwierdził w żartach, że pewnie i mnie, blondynkę czegoś pożytecznego nauczą. Sprawdziłam stronę internetową, poczytałam kilka opinii i postanowiłam – zapiszę się! Od tego czasu drobiazgowo analizowałam mój kalendarz, starając się wybrać 5 weekendów pod rząd kiedy mogę sobie pozwolić na zrobienie kursu. Nie było to łatwe i to nie dlatego, że jestem jakąś wiecznie zajętą „businesswoman”, ale raczej dlatego, że jestem normalnym człowiekiem, któremu zawsze wypada „coś” – a to obiad urodzinowy mamy, sobotni grill u znajomych czy umówiona od tygodni przymiarka sukni ślubnej.
Przeczytaj na blogu: Patent żeglarski - jak zdobyć uprawnienia żeglarza jachtowego?
Miesiące mijały, a ja nie mogłam znaleźć czasu, który udało mi się wygospodarować dopiero w październiku. No i ciach, pomimo lekkich obaw o pogodę – zapisałam się.
Po zapisaniu i opłaceniu kursu miałam chyba większy stres niż przed. Jesień przyszła i z dnia na dzień zaczynało się robić coraz zimniej, ale dla mnie odwrotu już nie było! Zarezerwowałam miejsce, zapłaciłam, więc wiedziałam, że teraz się nie wywinę! Zastanawiało mnie co potrzebuję na taki kurs: jakieś specjalne ubranie, buty? Z pomocą posłużyły mi fora internetowe i informacje przesłane przez Sztorm Grupę. Poczytałam, następnie przeszukałam szafę i okazało się, że na szczęście nie muszę robić jakichś wielkich inwestycji w specjalne, tzw. żeglarskie ubranie, w szafie mam całkiem sporo ubrań, w których powinno mi być ciepło i wygodnie na kursie.
Moja check lista :
- Kurtka przeciwdeszczowa z dawnej wyprawy w góry
- Polar i bielizna termiczna z wyjazdu na snowboard
- Ciepłe, nieprzemakalne buty
- Czapka, rękawiczki
Sztormiakowe spodnie – a co to jest do diabła? Jedyna rzecz jakiej nie miałam! Na szczęście bez problemu znalazłam za naprawdę nieduże pieniądze w znanym wszystkim sportowym markecie
Pierwszy dzień kursu chyba był najciekawszy. Sobota godz. 7.00 rano pobudka, prysznic, szybkie ubranie jak na „cebulkę”, kanapka w rękę, pożyczone auto od ukochanego i w drogę nad Zegrze, żeby zdążyć na 9.00. Jadąc zupełnie pustą drogą w sobotni poranek czułam się co najmniej jak przed początkiem roku w podstawówce. Na miejscu zaskoczenie. Załoga sympatyczna, przekrój wiekowy 25-45 lat, bez większego doświadczenia, więc nie czułam się jak najgorszy tłumok. Instruktor? Uśmiechnięty mężczyzna 40+. Pomyślałam, że nie będzie tak źle. I absolutnie nie było! Pierwszy dzień kursu zleciał mi szybciej niż cały uprzedni tydzień. Nim się obejrzałam wsiadałam do samochodu i wracałam do domu, w prawdzie z rumieńcami na policzkach po całym dniu na wodzie, ale naładowana pozytywną energią! Kolejne dni kursu były już tylko lepsze. Schodząc w niedzielę o godzinie 17 z jachtu już nie mogłam się doczekać kolejnego weekendu, niesamowite uczucie.
To co chce napisać, to, że naprawdę żałuję, że nie zrobiłam tego wcześniej! Nie znałam tego uczucia, kiedy sterujesz jachtem gdzieś pośrodku Zalewu Zegrzyńskiego, czujesz wiatr we włosach, widzisz jak wiatr się układa na żaglach, czujesz tą potęgę natury. Nagle widzisz coś jakby z innej perspektywy, masz czas na przemyślenia, postanowienia, wyczuwasz własne granice strachu, komfortu i co ważne pokonujesz je.
Obawy o załogę? Kompletnie wyssane z palca. W trakcie kursu żeglarskiego poznałam tylu wspaniałych ludzi, nie tylko z mojej załogi, ale też z innych załóg – każdy w trochę innym wieku, różnym zawodzie (lekarz chirurg, architekt, student). W skrócie totalny misz-masz, a ku mojemu zaskoczeniu od pierwszych dni kursu niesamowicie zgrana społeczność. Bywało naprawdę zabawnie. Nikt nikogo nie oceniał, każdy był tam po to żeby się uczyć i robiliśmy to w naprawdę zabawnej atmosferze. Kiedy miałam ster wychylić w lewo, a robiłam to uporczywie w prawo, moja załoga z wielkimi uśmiechami chórkiem odpowiadała „Karolina, w drugie lewo!”. To był niesamowity czas, wszyscy pozytywnie zdaliśmy egzamin i wstępnie umówiliśmy się na wspólne pływanie już na wiosnę.
Instruktorzy? Z poczuciem humoru ale i powagą kiedy trzeba – na jachcie czułam, że mogę im zaufać. Co więcej cechuje ich ogromna wiedza i chęć jej przekazania. Widać, że nie są to osoby w przypadku. Wiele razy poświęcali nam czas, nawet po zajęciach, zapytani o coś trakcie przerwy obiadowej, od razu z zaangażowaniem tłumaczyli nam i pokazywali manewry używając co mieli pod ręką (czasami widelca i noża, a czasem nawet skrawka serwetki☺). Niesamowite zaangażowanie, pasja, serdeczność.
Egzamin? Oczywiście, że się stresowałam! Czułam stres jak na egzaminie na prawo jazdy. Po raz kolejny okazało się, że zupełnie niepotrzebnie. Po odbyciu całego kursu i poświęceniu trochę czasu wolnego na powtórzenie teorii w domowym zaciszu, byłam naprawdę przygotowana do egzaminu. Jak wyglądał egzamin? Najpierw część teoretyczna – 75 pytań testowych z jedną poprawną odpowiedzią. Czasu było wystarczająco dużo, żeby spokojnie przeanalizować każde pytanie, przypomnieć sobie tłumaczone na wykładach przepisy i znaki żeglugowe. Po teorii czas na praktykę – manewry po żaglami i na silniku, starannie przećwiczony podczas kursu manewr „człowiek za burtą”, zwrot przez sztag i przez rufę, dojście i odejście a to od boi, a to do nabrzeża, czy też stanięcie w dryf. Po takim kursie, takim przeszkoleniu nic na egzaminie mnie nie zaskoczyło. Doceniłam ten czas na kursie, kiedy instruktorzy piłowali nas przy każdy manewrze, aż nie był kilkukrotnie pod rząd poprawnie wykonany. Wiem, że to dzięki ich determinacji i zaangażowaniu zrobili z blondynki żeglarza.